poniedziałek, 29 sierpnia 2011

don't dare to stop me, Preston

Jak ty mnie, Preston, żegnasz? Takim deszczem, takim chłodem? Nie może być dobrze między nami, Preston, o nie. Znowu wieczorem rozcieram ręce z zimna, znowu parasol, rękawiczki i wszystko co ciepłe. To niepoważne. Ale widzisz, Preston, to już ostatnie nasze rozmowy. Już Cię zbyt wiele razy nie przeklnę, ani nie pochwalę. Nie będę Cię już perfidnie szantażować, mówiąc, że albo coś z tą pogodą zrobisz, albo się dzisiaj nie zobaczymy. A Ty nie roześmiejesz mi się w twarz. Ja już sprawdzam prognozę pogody dla Wrocławia, Preston, i pewnie to Cię tak rozzłościło.

Zdarłam na Twoich ulicach dwie pary butów. Kilometry do szpitala trudno przecież zliczyć. Nic tu po mnie nie zostanie, ale przecież zostawianie czegoś po sobie nigdy nie wydawało mi się szczególnie pociągające. Zabieram kilka kasztanów i obrazki z kolejnego małego kawałka świata, kolejny puzel do układania w głowie wieczorami.

Czuję się już tak, jak w moim mniemaniu czuje się koń w boksie startowym przed wyścigiem. Don't dare to stop me, Preston :)

niedziela, 28 sierpnia 2011

lake district, yeach!

Miał być Manchester, bo przecież niedaleko, a miasto takie duże, a na Preston już nie mogę patrzeć. Co mam tam zobaczyć, pytam. Sklepy, sklepy, tam można zrobić świetne zakupy. Przewodnik informował jeszcze o wieżowcach ze szkła i kilku muzeach. No to może lepiej pojechać na północ, może by tak góry.

Ale tak z dnia na dzień i bez planu..?

a więc plan...

Ale tak bez mapy..?

mapa...

I czy to w ogóle dobry pomysł..?

wypasiony pomysł


Góry nieduże, wysokości podawane w stopach, bo w metrach brzmi to kiepsko. U podnóża gór granatowe jeziora, z mnóstwem żaglówek. Przejście kapitalne. Odcinek pokonany metodą na azymut, skończył się na rumowisku o nachyleniu 70 stopni, co należy jednak uznać za szczeniacko nierozważne. Tempo szalone, bo trzeba zdążyć na ostatni pociąg. Adidasy to nie treki, odwiedziły góry po raz pierwszy i ostatni. Odwiedziły cokolwiek po raz ostatni. Sezon górołażenie - wakacje 2011 uważam za otwarty. I możecie mówić, że no to w porę, ale ja i tak cieszę się jak dziecko. Dzień w Lake Distric bardzo udany.

środa, 24 sierpnia 2011

these are words that go together well

Nie wiem, jak to jest, że ciągle wracam do francuskich piosenek. Niestety nic nie rozumiem. Słucham i myślę sobie, że mimo wszystko nie mogę się dodatkowo uczyć francuskiego. Mogę dodatkowo szlifować jazdę na nartach, czytanie z nut, wróżenie z fusów lub krzesanie ognia. Ale z francuskim jest jakoś inaczej. Chyba musiałabym poświęcić życie całkiem tylko temu. Gainsbourg kołysze mnie ciemną angielską nocą. I jeszcze "Michelle" Beatlesów. Podobno wcale nie było żadnej Michelle, żadnego romasu i siódmego nieba. McCartney chciał mieć francuski motyw w piosence, chciał mieć imię z rymem. W końcu znajomy nauczyciel francuskiego podrzucił mu frazę "Michelle, my belle". Ach ci pokrętni Beatlesi.



I serdeczne pozdrowienia dla tych, co właśnie wrócili z Paryża i mają zdjęcie kapusty.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

my ass (not really this big)

Chodzę po promenadzie w Blackpool z paczką skittlesów. Nadmorski kurort pełną gębą. Stare szyldy hotelowe, piętrowy oldshoolowy tramwaj i stylizowane północne molo szepczą nieśmiało o dawnej świetności. Ale ja chodzę po promenadzie i przytłacza mnie kicz i kiczu głównie słucham. Plastikowe syrenki porozwieszane na latarniach podobno zapalają się w nocy. Lizaki, misie, automaty do gry i karuzele z konikami. Osiołki do wożenia dzieci, strzelnica z kaczuszkami i to wszystko co w takich miejscach zawsze jest, tylko że w diabelnie wielkim natężeniu. Trudno sobie znaleźć miejsce, żeby gdzieś na molo usiąść. Na samym końcu postawili nadmuchiwany zamek, mechaniczne ustrojstwo wdmuchujące powietrze szumi głośniej niż morze. Damn.

Fale raz za razem rozbijają się o betonowa promenadę, właściwie to o schody, które prowadzą prosto do morza. A morze jakby błotne. Fale błotnistej brei z brązową pianą. Woodstockowo, myślę, zdejmując buty. Morze Irlandzkie, ale Irlandii jakoś nie widać. Szkoda, bo podobno jest taka zielona, jak włosy syreny o świcie i moje szare życie oddać byłoby warto. W piosence pan tak kiedyś śpiewał.

Im dalej od mola i lodów z automatu, tym spokojniej. Trochę się rozglądam, trochę grzeję w słońcu. Na końcu promenady znajduję dwa obrysy tyłków z komentarzem autorów. I myślę, że zachwycił mnie ten życiowy dystans. My ass (not really this big). Kto obrysowywał w życiu chociaż raz stopy i ręce, ten zrozumie.



piątek, 19 sierpnia 2011

tough day, pleasantly drunk now

Wystarczająco, by czytać w pubie wczorajszego brukowca. O tym, że na Seszelach rekin zjadł świeżo upieczonego pana młodego. O tym również w radiu i w szpitalu się rozmawia. O Nicolasie z Francji się nie wspomina, bo nie miał dziesięć dni temu ślubu, więc pewnie nikt nie jest dramatycznie heartbroken. Nicolas zginął dzień wcześniej, zjedzony prawdopodobnie przez tego samego rekina. Ale nikt nie szuka jego obrączki, nawet nie wiadomo czy taką miał. W każdym razie nagroda za brzuch rekina, w którym znajduje się obrączka to 2 tys dolarów. Kolejne strony to kolejne refleksje związane z Amy W. dzięki której być może wielu ćpunów wyjdzie na prostą. Mi ćpun w szpitalu dzisiaj radził wrócić z powrotem do Anglii, ale przyznał, że ciężko znieść tutejszą pogodę. Bo z każdym można znaleźć przynajmniej jeden punkt styczny. Nadal pisze się o riotersach, wstawia się zdjęcia zamaskowanych małolatów z trofeami: telewizor 32 cale, laptop i pudełko adidasów na górze. O to marzeń szczyt.

Wieczór w pubie, barman który właśnie wrócił z krakowa, muzyka w mojej głowie głośniejsza od tej z głośników.

czwartek, 18 sierpnia 2011

i don't care about future so much

Rozmowy o oddawaniu organów chyba nie różnią się pomiędzy krajami. Różnica może być w tym, że w szpitalu są gotowe ulotki i w każdej sytuacji proponuje się spotkanie z koordynatorem transplantologii. Na które można się zgodzić, albo nie - rzecz jasna. Polska polityka przeszczepowa sprowadza się do wyszkolenia koordynatorów, którzy nie mają z kim rozmawiać, bo szpitale nie zgłaszają potencjalnych dawców. Bo po co robić sobie kłopot.

Powracające jak bumerang pytanie o moje wracanie do Anglii w mojej zawodowej przyszłości zmobilizowało mnie do sformułowania odpowiedzi bardziej rozwiniętej od I don't care about future so much. A więc czy można żyć w kraju w którym w wakacje średnia najwyższa temperatura to 20 stopni i jedzenie jest takie niedobre? Byłoby mi zwyczajnie trudno. To się chyba da wytrzymać tylko chodząc często do knajp. I te knajpy są tutaj rzeczywiście fajne i często odwiedzane, a ja przecież chcę mieć kiedyś własny klimatyczny pub z saksofonistą w sobotnie wieczory. Ale na kacu do pracy? Błędne koło. Jak emigrować, to już chyba lepiej do Australii, chociaż czerniak złośliwy statystycznie zdarza się tam częściej. Uczę się do egzaminu, więc poza objawami ogólnymi (osłabienie, przewlekłe zmęczenie, złe samopoczucie), które w związku z tym wystąpiły, ciągle zastanawiam się na co kiedyś zachoruję, bo statystyki medyczne nie zostawiają mi zbyt wielu złudzeń.

Pomimo słońca rano powietrze jest już ostre, ale zapowiedź weekendowego przekroczenia magicznego progu 20 stopni mobilizuje mnie do zaplanowania wyjazdu nad morze. W Blackpool są trzy mola i na prawdę nie mogę tego przegapić.

sobota, 13 sierpnia 2011

it falls when it falls

Na kilka słonecznych godzin generalnie burego weekendu urywam się do parku, żeby rzucać kaczkom chleb. Chleb ten pleśnieje dokładnie dzień po upłynięciu daty przydatności. Ciągle się zastanawiam, jak oni to wyliczyli. Kaczki się chyba jeszcze nie zorientowały.

Kasztany w Preston wyglądają na gotowe do spadania z drzew, ale jakoś nie chcą spadać. I to jest trochę tak jak ze mną. Już na prawdę jestem gotowa do wracania, ale pora jeszcze nieodpowiednia. It falls when it falls śpiewa w szpitalu pewien gipsiarz, kiedy za oknem strasznie leje deszcz. No więc ja to sobie powtarzam, patrząc na te kasztany i myśląc o limicie bagażu na który w końcu trzeba będzie się zdecydować. Bo 15 czy 20?

Do Preston przyjechał cyrk, z wielkich miejskich wydarzeń to by było na tyle.

W trójce od rana puszczają radiowe komunikaty wyborcze, a do radiowych komunikatów wyborczych powinno się strzelać. I w ogóle mam jakiś niebywale niechętny stosunek do zbliżających się w Polsce wyborów. Prawdopodobnie dlatego, że nic nie nadaje się do wybrania. Czy gęby już wiszą na ulicach?

środa, 10 sierpnia 2011

riots in London live

Oglądam to wszystko od kilku dni. Zamieszki raz dalej (Londyn) raz bliżej (Liverpool, Manchester). Oglądam to w domu w newsach BBC, czytam w szmatławcu, który ktoś zostawił w coffee roomie, rozmawiam. Riots in London live. W szpitalu stan podwyższonej gotowości. Przemoc i nienawiść wpisane są w każdą kartkę każdego podręcznika do historii i z takiej perspektywy wydają się czymś nierealnym. A teraz zamieszki i rozmowy o tym, co politycy zrobią i jak zareagują oraz czy świat będzie się bał przyjechać na olimpadę. Na szczęśćie olimpiada mnie nie kręci, więc mam o ten jeden dramatyczny dylemat mniej. Polityka, ekonomia, socjologia i taka uporczywa myśl, że to na nic, że ludzie są zbyt beznadziejni, by gospodarką i polityką wyleczyć ich z agresji.

Strasznie leje i podobno dzięki temu będzie spokojniej zatem plus dla deszczu. Pierwszy i oby ostatni raz, bo plus dla deszczu jest wbrew mojej naturze.

Zainteresowanym podrzucam internetowy kanał BBC News.

sobota, 6 sierpnia 2011

because we really got stuck

Dobre rzeczy o angielskim systemie ratownictwa medycznego można pisać długo, bo jest ich wiele. Można pisać o sprzęcie, o jasnych algorytmach i procedurach, a na koniec można coś dodać o laptopach z dotykowymi matrycami, w które wyposażone są karetki. Jeszcze warto napisać o herbacie, którą ratownicy robią sobie na SORze, kiedy przywożą pacjenta. Kultura pracy jest tym czego zazdroszczę im najbardziej, zazdroszczę każdego dnia.

Kolcem na tej angielskiej róży będzie historia o GPSie, który wyprowadził nas w pole. Karetka pędząca polną drogą, nad nami warkot helikoptera i to dziwne wrażenie, że jestem w środku filmu akcji. Niestety pole kartofli zalane wodą okazało się przeszkodą nie-do-przebycia - utknęliśmy jakieś 300 m od miejsca w którym wylądowało śmigło. Z całym sprzętem na plecach, w rękawiczkach, kamizelkach wyskoczyliśmy z karetki i bezradnie stanęliśmy w błocie. A wystarczyło pojechać asfaltem od drugiej strony. Bezradne spojrzenia ratowników, piękna pogoda i oczywiste skojarzenie ze skeczem łowców.b wywołały na mej twarzy uśmiech totalny. Because we really got stuck. A więc idź na północ, weź drzwi, PS dołączę.

Przy okazji tej radosnej wycieczki na wieś przyuważyłam, że wiejskie drogi nie odbiegają tu poziomem drogom z głębokiej zamojszczyzny, natomiast krowy są brudniejsze.

Za moim oknem pojawiła się dzisiaj piękna tęcza, co nie rekompensuje mi wprawdzie Woodstocku z Wojtkiem Mannem w Akademii Sztuk Przepięknych ale jednak cieszy gębę od ucha do ucha.

środa, 3 sierpnia 2011

Royal Bank of Scotland here for you

Im dłużej to trwało tym bardziej przestawałam wierzyć w dobre zakończenie. Otrzymanie karty do konta w Royal Bank of Scotland miało potrwać tydzień. Ale z bankami różnie bywa. Dlatego właśnie darzę banki uczuciem nieprzychylnym i jest to stanowisko ugruntowane od dłuższego czasu. Bankowa wzajemność w tym względzie jest natomiast sprawą zupełnie świeżą.

Wyobraźcie sobie, że w świecie internetowych przelewów, lokat na telefon, szalejącego kursu franka i innych bankowych zawiłości, w małej wiosce Lady Bank, w dalekiej Szkocji, znajduje się oddział Royal Bank of Scotland, w którym pośpiech nie istnieje. Każdy by chciał tam pracować, bo zaczynają o 9, a kończą o 12. Na dodatek mają środy i weekendy wolne.

Wszystko zaczęło się dawno temu i właśnie w Szkocji. Szalony farmer Charli zawiózł mnie w gumowcach, w przerwie obiadowej, do wspomnianego banku w miejscowości Lady Bank celem założenia konta. Jako niewykwalifikowanemu pracownikowi sezonu ogórkowego odmówiono mi wydania karty debetowej. Ale kiedy sensem życia jest stawka godzinowa, urodzaj bobu na polu i fajki na kolejny dzień, wtedy naprawdę karta nie ma znaczenia. Wyjeżdżając, za radą emigracyjnych wyjadaczy, zostawiłam na koncie jednego pensa, myśląc, że może jeszcze wrócę. Lata minęły (boże jak to brzmi), a z jednego pensa na koncie zrobiły się trzy, o czym bank informował mnie regularnymi wyciągami wysyłanymi do Polski. Musieli się nieźle denerwować tymi wyciągami i właśnie odegrali się na mnie z kretesem.

Przyjeżdżając do Preston trudno było uciec od myśli, że to taki trochę powrót, że przez te kilka lat sprawy poszły do przodu i tym razem jestem tu bez pracy, ale z pieniędzmi, co brzmi niemal jak pomysł na życie. Konto faktycznie znowu się przyda, myślałam sobie sentymentalnie. Przecież przy zmiennych kursach funta stabilniej będzie zrobić jedno przewalutowanie i zarządzać budżetem funtowym niż złotówkowym. Radośnie i wesoło, jeszcze w maju, tuż po przyjeździe, wybrałam się do lokalnej placówki Royal Bank of Scotland. Wszystko po to by uruchomić bankowość elektroniczną, zamówić kartę i wpłacić moje cenne funty na moje stare dobre konto. Royal Bank of Scotland here for you i to wtedy po raz pierwszy obiecali mi kartę na za tydzień.

I tak zaczęły się systematyczne wizyty w banku oraz telefony, którymi nękałam pracowników, próbując zmobilizować ich do ściągnięcia mojej karty ze szkockich rubieży. Poznałam chyba wszystkich bankowców z dwóch oddziałów, które były w sprawę karty zaangażowane. Większość poznaję po głosie, gdy rozmawiamy przez telefon, przestali sprawdzać mój dowód gdy wypłacam pieniądze w kasie. Przestali się też pytać, czy mam kartę i potrafię korzystać z bankomatów.

Po dziewięciu tygodniach karta trafiła wreszcie w moje ręce i nie wiem kto odetchnął z większą ulgą, ja czy Damienh który był ostatnim koordynatorem misji karta.

Niestety pin wysłali osobną przesyłką i jeszcze nie wiem, na jaki adres.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

do you have something to read?

Do you have something to read - zapytał starszy pan w poczekalni izby przyjęć i wtedy zaczęłam się zastanawiać, dlaczego w takich miejscach nie ma dobrej prasy, albo nie ma żadnej. Ulotki o raku, karmieniu piersią i szczepionkach. Rzadko wymiętolone National Geographic z przed roku. Ale mniejsza o poczekalnie. Co ja tutaj czytam tak właściwie? No właśnie.

Różnica między dobrym pisarzem, a kiepskim dziennikarzem jest taka, że pierwszy z tematu nudnego może zrobić ciekawę książkę, a drugi z ciekawego tematu może zrobić nudny artykuł. Uprasza się dziennikarzy, aby nie odbierali chleba pisarzom i przestali pisać o pierdołach.

I to nie tylko dlatego, że o pewnym nastolatku napisano w sekcji najważniejszych informacji tvn24 , ale dlatego, że w ogóle o nim napisano i przede wszystkim dlatego, że mój nawyk czytania gazety.pl każdego dnia męczy mnie bardziej. Nawyk, albo już nałóg. Po pierwszym przejrzeniu nagłówków nie otwieram żadnego. Godzinę później wracam, otwieram jeden. Godzinę później kolejne. I znowu robię sobie wyrzuty, że przecież żal czasu, że to się skończy intelektualnym otępieniem. Z tym serwisem jest jak z kawą rozpuszczalną, której zdecydowanie nie lubię. Ale tylko do momentu, kiedy zwykłej nie mam dłużej niż dzień, a jak nikt nie widzi, to szybciej.

Jakimś rozwiązaniem byłoby przerzucenie się na gazety papierowe angielskie lub e-wydania polskich przyzwoitych tygodników. Ale nadal marzy mi się błyskotliwy serwis informacyjno-publicystyczny, z Polski i za darmo. No a może po prostu o czymś nie wiem?

Na końcu zostają książki, co niezwykle książki obraża, bo powinny być na początku i w poczekalniach też mogłyby mieć swoje miejsce.