niedziela, 19 czerwca 2011

I met Clint Eastwood tonight

Po wejściu do środka poczułam się jak w innej epoce. Z głośników country blues, przy stolikach starsi ludzi. Na oko pięćdziesiąt plus, ale niektórym można by dać dobre siedemdziesiąt lat. Kobiety wystrojone, na szyjach korale. Mężczyźni głównie w koszulach, niektórzy w marynarkach. Elegancja. Część wesoło rozmawia, inni zwyczajnie siedzą przy stoliku, nieruchomi, milczący, wpatrzeni w jeden punkt. Wyglądają trochę jak na zdjęciu.

Przy barze gwar, zaczynam rozmawiać z Joe i tak poznaję jego rodzinę. Rodziców dobrze pod osiemdziesiątkę, żonę z kwiatem we włosach i dwóch synów, o których mówi że przeszli lobektomie, ale to tylko żart. Jak to jest, że w sobotni wieczór idą razem pić do baru? Próbuję sobie wyobrazić za plecami moją babcią, ale jakoś mi nie idzie. Moja babcia pasuje do wigili i wyprawy na grzyby oraz do domowych nalewek przy rodzinnej kolacji. Ale nie do baru. Angielska babci przytupuje nogą do rytmu i popija guinnessa. Angielski dziadek pali cygaro i mówi, że czuje się wtedy jak Clint Eastwood. I'll tell my friends I met Clint Eastwood tonight, mówię mu, bo trochę szumi mi już w głowie.

Czas leci, popijam butelkowanego cidera, gram w billard i słucham podstarzałej wokalistki. Pani wiekiem nie odbiega od średniej w knajpie, ma opaloną skórę, bujne włosy i niezmienny wyraz twarzy. Na keyboardzie z poprzedniej epoki wygrywa dźwięczne country. Pasuje tu idealnie, myślę, a noga sama tupie. W knajpie robi się naprawdę tłoczno, ludzie rozmawiają, tańczą, piją. Córka Joe właśnie urodziła w szpitalu dziecko.

Wracamy późnym wieczorem pustymi ulicami, lekko kropi deszcz, ale jekoś tak przyjemnie. To był the Unicorn, to była czysta magia.

1 komentarz: