sobota, 3 września 2011

the end/the beginning

Nie pomogą słuchawki, nie pomoże dobra gazeta - dziecko w samolocie na sąsiednim siedzeniu bywa bardzo głośne i zaskakująco ruchliwe. Oznacza to jednak, że podróż do Wrocławia mam za sobą. Dookoła leżą kartony z moimi gratami do rozpakowania, ale nie mam jeszcze szafy. Więc najpierw będą wakacje i jeżdżenie, dużo jeżdżenia, a potem będzie szafa i jakieś normalne życie. Wprawdzie polskie koleje nijak się mają do angielskich - ciepłych, punktualnych i szybkich, ale to nic, będę jeździć pomimo tego. Szafy polskie i angielskie są za to podobne.

Dużo frajdy dawało mi to pisanie, a jeszcze więcej świadomość, że czasem ktoś to czyta. Nie bardzo potrafię rzewnie żegnać Preston, bo przecież cieszę się z powrotu jak wariat. I oczywiście, że warto jeździć. Ale dobrze jest mieć gdzie wrócić. Na widok każdego kawałka Wrocławia ogarnia mnie zachwyt totalny. Pewnie jeszcze trochę to potrwa, bo zachwyt jest fajną rzeczą i będę go pielęgnować. Tylko dlaczego to jest tak, że dziecko zachwyci się nową gumą do żucia, albo frytkami z McDonalda a ja musze tak daleko pojechać, tak bardzo zmarznąć i tak strsznie się stęsknić, żeby móc się znowu porządnie zachwycić? Więc zachwycam się i dobrze będzie znowu was wszystkich zobaczyć. Bo to jest po pierwsze the end a po drugie the beginning, bo kto czytał Sapkowskiego ten wie, że coś się kończy, coś się zaczyna!

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

don't dare to stop me, Preston

Jak ty mnie, Preston, żegnasz? Takim deszczem, takim chłodem? Nie może być dobrze między nami, Preston, o nie. Znowu wieczorem rozcieram ręce z zimna, znowu parasol, rękawiczki i wszystko co ciepłe. To niepoważne. Ale widzisz, Preston, to już ostatnie nasze rozmowy. Już Cię zbyt wiele razy nie przeklnę, ani nie pochwalę. Nie będę Cię już perfidnie szantażować, mówiąc, że albo coś z tą pogodą zrobisz, albo się dzisiaj nie zobaczymy. A Ty nie roześmiejesz mi się w twarz. Ja już sprawdzam prognozę pogody dla Wrocławia, Preston, i pewnie to Cię tak rozzłościło.

Zdarłam na Twoich ulicach dwie pary butów. Kilometry do szpitala trudno przecież zliczyć. Nic tu po mnie nie zostanie, ale przecież zostawianie czegoś po sobie nigdy nie wydawało mi się szczególnie pociągające. Zabieram kilka kasztanów i obrazki z kolejnego małego kawałka świata, kolejny puzel do układania w głowie wieczorami.

Czuję się już tak, jak w moim mniemaniu czuje się koń w boksie startowym przed wyścigiem. Don't dare to stop me, Preston :)

niedziela, 28 sierpnia 2011

lake district, yeach!

Miał być Manchester, bo przecież niedaleko, a miasto takie duże, a na Preston już nie mogę patrzeć. Co mam tam zobaczyć, pytam. Sklepy, sklepy, tam można zrobić świetne zakupy. Przewodnik informował jeszcze o wieżowcach ze szkła i kilku muzeach. No to może lepiej pojechać na północ, może by tak góry.

Ale tak z dnia na dzień i bez planu..?

a więc plan...

Ale tak bez mapy..?

mapa...

I czy to w ogóle dobry pomysł..?

wypasiony pomysł


Góry nieduże, wysokości podawane w stopach, bo w metrach brzmi to kiepsko. U podnóża gór granatowe jeziora, z mnóstwem żaglówek. Przejście kapitalne. Odcinek pokonany metodą na azymut, skończył się na rumowisku o nachyleniu 70 stopni, co należy jednak uznać za szczeniacko nierozważne. Tempo szalone, bo trzeba zdążyć na ostatni pociąg. Adidasy to nie treki, odwiedziły góry po raz pierwszy i ostatni. Odwiedziły cokolwiek po raz ostatni. Sezon górołażenie - wakacje 2011 uważam za otwarty. I możecie mówić, że no to w porę, ale ja i tak cieszę się jak dziecko. Dzień w Lake Distric bardzo udany.

środa, 24 sierpnia 2011

these are words that go together well

Nie wiem, jak to jest, że ciągle wracam do francuskich piosenek. Niestety nic nie rozumiem. Słucham i myślę sobie, że mimo wszystko nie mogę się dodatkowo uczyć francuskiego. Mogę dodatkowo szlifować jazdę na nartach, czytanie z nut, wróżenie z fusów lub krzesanie ognia. Ale z francuskim jest jakoś inaczej. Chyba musiałabym poświęcić życie całkiem tylko temu. Gainsbourg kołysze mnie ciemną angielską nocą. I jeszcze "Michelle" Beatlesów. Podobno wcale nie było żadnej Michelle, żadnego romasu i siódmego nieba. McCartney chciał mieć francuski motyw w piosence, chciał mieć imię z rymem. W końcu znajomy nauczyciel francuskiego podrzucił mu frazę "Michelle, my belle". Ach ci pokrętni Beatlesi.



I serdeczne pozdrowienia dla tych, co właśnie wrócili z Paryża i mają zdjęcie kapusty.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

my ass (not really this big)

Chodzę po promenadzie w Blackpool z paczką skittlesów. Nadmorski kurort pełną gębą. Stare szyldy hotelowe, piętrowy oldshoolowy tramwaj i stylizowane północne molo szepczą nieśmiało o dawnej świetności. Ale ja chodzę po promenadzie i przytłacza mnie kicz i kiczu głównie słucham. Plastikowe syrenki porozwieszane na latarniach podobno zapalają się w nocy. Lizaki, misie, automaty do gry i karuzele z konikami. Osiołki do wożenia dzieci, strzelnica z kaczuszkami i to wszystko co w takich miejscach zawsze jest, tylko że w diabelnie wielkim natężeniu. Trudno sobie znaleźć miejsce, żeby gdzieś na molo usiąść. Na samym końcu postawili nadmuchiwany zamek, mechaniczne ustrojstwo wdmuchujące powietrze szumi głośniej niż morze. Damn.

Fale raz za razem rozbijają się o betonowa promenadę, właściwie to o schody, które prowadzą prosto do morza. A morze jakby błotne. Fale błotnistej brei z brązową pianą. Woodstockowo, myślę, zdejmując buty. Morze Irlandzkie, ale Irlandii jakoś nie widać. Szkoda, bo podobno jest taka zielona, jak włosy syreny o świcie i moje szare życie oddać byłoby warto. W piosence pan tak kiedyś śpiewał.

Im dalej od mola i lodów z automatu, tym spokojniej. Trochę się rozglądam, trochę grzeję w słońcu. Na końcu promenady znajduję dwa obrysy tyłków z komentarzem autorów. I myślę, że zachwycił mnie ten życiowy dystans. My ass (not really this big). Kto obrysowywał w życiu chociaż raz stopy i ręce, ten zrozumie.



piątek, 19 sierpnia 2011

tough day, pleasantly drunk now

Wystarczająco, by czytać w pubie wczorajszego brukowca. O tym, że na Seszelach rekin zjadł świeżo upieczonego pana młodego. O tym również w radiu i w szpitalu się rozmawia. O Nicolasie z Francji się nie wspomina, bo nie miał dziesięć dni temu ślubu, więc pewnie nikt nie jest dramatycznie heartbroken. Nicolas zginął dzień wcześniej, zjedzony prawdopodobnie przez tego samego rekina. Ale nikt nie szuka jego obrączki, nawet nie wiadomo czy taką miał. W każdym razie nagroda za brzuch rekina, w którym znajduje się obrączka to 2 tys dolarów. Kolejne strony to kolejne refleksje związane z Amy W. dzięki której być może wielu ćpunów wyjdzie na prostą. Mi ćpun w szpitalu dzisiaj radził wrócić z powrotem do Anglii, ale przyznał, że ciężko znieść tutejszą pogodę. Bo z każdym można znaleźć przynajmniej jeden punkt styczny. Nadal pisze się o riotersach, wstawia się zdjęcia zamaskowanych małolatów z trofeami: telewizor 32 cale, laptop i pudełko adidasów na górze. O to marzeń szczyt.

Wieczór w pubie, barman który właśnie wrócił z krakowa, muzyka w mojej głowie głośniejsza od tej z głośników.

czwartek, 18 sierpnia 2011

i don't care about future so much

Rozmowy o oddawaniu organów chyba nie różnią się pomiędzy krajami. Różnica może być w tym, że w szpitalu są gotowe ulotki i w każdej sytuacji proponuje się spotkanie z koordynatorem transplantologii. Na które można się zgodzić, albo nie - rzecz jasna. Polska polityka przeszczepowa sprowadza się do wyszkolenia koordynatorów, którzy nie mają z kim rozmawiać, bo szpitale nie zgłaszają potencjalnych dawców. Bo po co robić sobie kłopot.

Powracające jak bumerang pytanie o moje wracanie do Anglii w mojej zawodowej przyszłości zmobilizowało mnie do sformułowania odpowiedzi bardziej rozwiniętej od I don't care about future so much. A więc czy można żyć w kraju w którym w wakacje średnia najwyższa temperatura to 20 stopni i jedzenie jest takie niedobre? Byłoby mi zwyczajnie trudno. To się chyba da wytrzymać tylko chodząc często do knajp. I te knajpy są tutaj rzeczywiście fajne i często odwiedzane, a ja przecież chcę mieć kiedyś własny klimatyczny pub z saksofonistą w sobotnie wieczory. Ale na kacu do pracy? Błędne koło. Jak emigrować, to już chyba lepiej do Australii, chociaż czerniak złośliwy statystycznie zdarza się tam częściej. Uczę się do egzaminu, więc poza objawami ogólnymi (osłabienie, przewlekłe zmęczenie, złe samopoczucie), które w związku z tym wystąpiły, ciągle zastanawiam się na co kiedyś zachoruję, bo statystyki medyczne nie zostawiają mi zbyt wielu złudzeń.

Pomimo słońca rano powietrze jest już ostre, ale zapowiedź weekendowego przekroczenia magicznego progu 20 stopni mobilizuje mnie do zaplanowania wyjazdu nad morze. W Blackpool są trzy mola i na prawdę nie mogę tego przegapić.

sobota, 13 sierpnia 2011

it falls when it falls

Na kilka słonecznych godzin generalnie burego weekendu urywam się do parku, żeby rzucać kaczkom chleb. Chleb ten pleśnieje dokładnie dzień po upłynięciu daty przydatności. Ciągle się zastanawiam, jak oni to wyliczyli. Kaczki się chyba jeszcze nie zorientowały.

Kasztany w Preston wyglądają na gotowe do spadania z drzew, ale jakoś nie chcą spadać. I to jest trochę tak jak ze mną. Już na prawdę jestem gotowa do wracania, ale pora jeszcze nieodpowiednia. It falls when it falls śpiewa w szpitalu pewien gipsiarz, kiedy za oknem strasznie leje deszcz. No więc ja to sobie powtarzam, patrząc na te kasztany i myśląc o limicie bagażu na który w końcu trzeba będzie się zdecydować. Bo 15 czy 20?

Do Preston przyjechał cyrk, z wielkich miejskich wydarzeń to by było na tyle.

W trójce od rana puszczają radiowe komunikaty wyborcze, a do radiowych komunikatów wyborczych powinno się strzelać. I w ogóle mam jakiś niebywale niechętny stosunek do zbliżających się w Polsce wyborów. Prawdopodobnie dlatego, że nic nie nadaje się do wybrania. Czy gęby już wiszą na ulicach?

środa, 10 sierpnia 2011

riots in London live

Oglądam to wszystko od kilku dni. Zamieszki raz dalej (Londyn) raz bliżej (Liverpool, Manchester). Oglądam to w domu w newsach BBC, czytam w szmatławcu, który ktoś zostawił w coffee roomie, rozmawiam. Riots in London live. W szpitalu stan podwyższonej gotowości. Przemoc i nienawiść wpisane są w każdą kartkę każdego podręcznika do historii i z takiej perspektywy wydają się czymś nierealnym. A teraz zamieszki i rozmowy o tym, co politycy zrobią i jak zareagują oraz czy świat będzie się bał przyjechać na olimpadę. Na szczęśćie olimpiada mnie nie kręci, więc mam o ten jeden dramatyczny dylemat mniej. Polityka, ekonomia, socjologia i taka uporczywa myśl, że to na nic, że ludzie są zbyt beznadziejni, by gospodarką i polityką wyleczyć ich z agresji.

Strasznie leje i podobno dzięki temu będzie spokojniej zatem plus dla deszczu. Pierwszy i oby ostatni raz, bo plus dla deszczu jest wbrew mojej naturze.

Zainteresowanym podrzucam internetowy kanał BBC News.

sobota, 6 sierpnia 2011

because we really got stuck

Dobre rzeczy o angielskim systemie ratownictwa medycznego można pisać długo, bo jest ich wiele. Można pisać o sprzęcie, o jasnych algorytmach i procedurach, a na koniec można coś dodać o laptopach z dotykowymi matrycami, w które wyposażone są karetki. Jeszcze warto napisać o herbacie, którą ratownicy robią sobie na SORze, kiedy przywożą pacjenta. Kultura pracy jest tym czego zazdroszczę im najbardziej, zazdroszczę każdego dnia.

Kolcem na tej angielskiej róży będzie historia o GPSie, który wyprowadził nas w pole. Karetka pędząca polną drogą, nad nami warkot helikoptera i to dziwne wrażenie, że jestem w środku filmu akcji. Niestety pole kartofli zalane wodą okazało się przeszkodą nie-do-przebycia - utknęliśmy jakieś 300 m od miejsca w którym wylądowało śmigło. Z całym sprzętem na plecach, w rękawiczkach, kamizelkach wyskoczyliśmy z karetki i bezradnie stanęliśmy w błocie. A wystarczyło pojechać asfaltem od drugiej strony. Bezradne spojrzenia ratowników, piękna pogoda i oczywiste skojarzenie ze skeczem łowców.b wywołały na mej twarzy uśmiech totalny. Because we really got stuck. A więc idź na północ, weź drzwi, PS dołączę.

Przy okazji tej radosnej wycieczki na wieś przyuważyłam, że wiejskie drogi nie odbiegają tu poziomem drogom z głębokiej zamojszczyzny, natomiast krowy są brudniejsze.

Za moim oknem pojawiła się dzisiaj piękna tęcza, co nie rekompensuje mi wprawdzie Woodstocku z Wojtkiem Mannem w Akademii Sztuk Przepięknych ale jednak cieszy gębę od ucha do ucha.

środa, 3 sierpnia 2011

Royal Bank of Scotland here for you

Im dłużej to trwało tym bardziej przestawałam wierzyć w dobre zakończenie. Otrzymanie karty do konta w Royal Bank of Scotland miało potrwać tydzień. Ale z bankami różnie bywa. Dlatego właśnie darzę banki uczuciem nieprzychylnym i jest to stanowisko ugruntowane od dłuższego czasu. Bankowa wzajemność w tym względzie jest natomiast sprawą zupełnie świeżą.

Wyobraźcie sobie, że w świecie internetowych przelewów, lokat na telefon, szalejącego kursu franka i innych bankowych zawiłości, w małej wiosce Lady Bank, w dalekiej Szkocji, znajduje się oddział Royal Bank of Scotland, w którym pośpiech nie istnieje. Każdy by chciał tam pracować, bo zaczynają o 9, a kończą o 12. Na dodatek mają środy i weekendy wolne.

Wszystko zaczęło się dawno temu i właśnie w Szkocji. Szalony farmer Charli zawiózł mnie w gumowcach, w przerwie obiadowej, do wspomnianego banku w miejscowości Lady Bank celem założenia konta. Jako niewykwalifikowanemu pracownikowi sezonu ogórkowego odmówiono mi wydania karty debetowej. Ale kiedy sensem życia jest stawka godzinowa, urodzaj bobu na polu i fajki na kolejny dzień, wtedy naprawdę karta nie ma znaczenia. Wyjeżdżając, za radą emigracyjnych wyjadaczy, zostawiłam na koncie jednego pensa, myśląc, że może jeszcze wrócę. Lata minęły (boże jak to brzmi), a z jednego pensa na koncie zrobiły się trzy, o czym bank informował mnie regularnymi wyciągami wysyłanymi do Polski. Musieli się nieźle denerwować tymi wyciągami i właśnie odegrali się na mnie z kretesem.

Przyjeżdżając do Preston trudno było uciec od myśli, że to taki trochę powrót, że przez te kilka lat sprawy poszły do przodu i tym razem jestem tu bez pracy, ale z pieniędzmi, co brzmi niemal jak pomysł na życie. Konto faktycznie znowu się przyda, myślałam sobie sentymentalnie. Przecież przy zmiennych kursach funta stabilniej będzie zrobić jedno przewalutowanie i zarządzać budżetem funtowym niż złotówkowym. Radośnie i wesoło, jeszcze w maju, tuż po przyjeździe, wybrałam się do lokalnej placówki Royal Bank of Scotland. Wszystko po to by uruchomić bankowość elektroniczną, zamówić kartę i wpłacić moje cenne funty na moje stare dobre konto. Royal Bank of Scotland here for you i to wtedy po raz pierwszy obiecali mi kartę na za tydzień.

I tak zaczęły się systematyczne wizyty w banku oraz telefony, którymi nękałam pracowników, próbując zmobilizować ich do ściągnięcia mojej karty ze szkockich rubieży. Poznałam chyba wszystkich bankowców z dwóch oddziałów, które były w sprawę karty zaangażowane. Większość poznaję po głosie, gdy rozmawiamy przez telefon, przestali sprawdzać mój dowód gdy wypłacam pieniądze w kasie. Przestali się też pytać, czy mam kartę i potrafię korzystać z bankomatów.

Po dziewięciu tygodniach karta trafiła wreszcie w moje ręce i nie wiem kto odetchnął z większą ulgą, ja czy Damienh który był ostatnim koordynatorem misji karta.

Niestety pin wysłali osobną przesyłką i jeszcze nie wiem, na jaki adres.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

do you have something to read?

Do you have something to read - zapytał starszy pan w poczekalni izby przyjęć i wtedy zaczęłam się zastanawiać, dlaczego w takich miejscach nie ma dobrej prasy, albo nie ma żadnej. Ulotki o raku, karmieniu piersią i szczepionkach. Rzadko wymiętolone National Geographic z przed roku. Ale mniejsza o poczekalnie. Co ja tutaj czytam tak właściwie? No właśnie.

Różnica między dobrym pisarzem, a kiepskim dziennikarzem jest taka, że pierwszy z tematu nudnego może zrobić ciekawę książkę, a drugi z ciekawego tematu może zrobić nudny artykuł. Uprasza się dziennikarzy, aby nie odbierali chleba pisarzom i przestali pisać o pierdołach.

I to nie tylko dlatego, że o pewnym nastolatku napisano w sekcji najważniejszych informacji tvn24 , ale dlatego, że w ogóle o nim napisano i przede wszystkim dlatego, że mój nawyk czytania gazety.pl każdego dnia męczy mnie bardziej. Nawyk, albo już nałóg. Po pierwszym przejrzeniu nagłówków nie otwieram żadnego. Godzinę później wracam, otwieram jeden. Godzinę później kolejne. I znowu robię sobie wyrzuty, że przecież żal czasu, że to się skończy intelektualnym otępieniem. Z tym serwisem jest jak z kawą rozpuszczalną, której zdecydowanie nie lubię. Ale tylko do momentu, kiedy zwykłej nie mam dłużej niż dzień, a jak nikt nie widzi, to szybciej.

Jakimś rozwiązaniem byłoby przerzucenie się na gazety papierowe angielskie lub e-wydania polskich przyzwoitych tygodników. Ale nadal marzy mi się błyskotliwy serwis informacyjno-publicystyczny, z Polski i za darmo. No a może po prostu o czymś nie wiem?

Na końcu zostają książki, co niezwykle książki obraża, bo powinny być na początku i w poczekalniach też mogłyby mieć swoje miejsce.

piątek, 29 lipca 2011

no children, remember

Więc już mam trochę dość angielskich radiowych poranków, quizów, przepisów na bakłażany, których nigdy nie zrobię oraz informacji o korkach na bajecznych pięciopasmowych autostradach. Już słucham sobie Gaby Kulki i chodzę bocznymi uliczkami, żeby było lepiej słychać gitarowe tło z jakże dobrej płyty Młynarski Plays Młynarski.

Na pożegnanie ginekologii dostałam komplet pieczątek, serdeczny uśmiech i dobrą serdeczną radę - no children, remember. To chyba dlatego że litry krwii zalały nowe buty pani konsultant. No ale w sandałach do porodu?

W domu trochę ruchu, przybyła nowa współlokatorka, a za kilka dni wyrusza w świat indyjka o imieniu którego jednak nie udało mi się zapamiętać, . Szerokiej drogi, może wreszcie nikt nie będzie zakręcał mi ciepłej wody. Bo różnice międzykulturowe w takich sytuacjach są trochę mniej fascynujące, raczej bezwzględnie utrudniają życie. Chyba wyglądam marnie, bo pakując się chciała mi zostawić pół paczki musli. Ale dzisiaj w polskich mediach mówi się dużo o raporcie w sprawie Smoleńska i polakach bez honoru, więc postanowiłam wziąć na swoje barki ciężar polskiej egzystencji, poćwiczyć trochę z tym honorem i zrezygnować z musli. W wywiadzie z dziennikarzem Najsztubem pisarz Stasiuk powiedział, że nazwie swojego czarnego barana Smoleńsk. Jak ktoś Stasiuka jeszcze nie czytał, to mógłby to być jakiś argument za.

wtorek, 26 lipca 2011

do you enjoy your placement?

Zobaczyć busa na wrocławskich numerach - bezcenne. Hiszpańskie wino i niemal hiszpańskie słońce czyli 20 stopni, które tu dzisiaj mamy, wprawiają mnie w absolutnie dobry humor.

Niemniej jednak z tęsknony za krajem słucham już nawet poranków z politykami w trójce i niezmiennie utwierdzam się w przekonaniu, że polska polityka jest miałka. Ryszard Kalisz powiedział, że wszystko jest polityką i wszystko polityką nie jest i ja osobiście myślę, że moje wywrotowe teorie i pomysły na politykę więcej są warte niż to jego puste pieprzenie o 8 rano, a w Anglii była właściwie dopiero 7.

Do you enjoy your placement? - zapytano mnie na spotkaniu ewaluacyjnym. Ach gdyby ktoś tak zapytał mnie w cztery oczy na moich studiach.

niedziela, 24 lipca 2011

when can I have sex again?

Czy można mieć szok kulturowy w starciu z wytycznymi postępowania medycznego? No można. Ja miewam. Co hipotetycznie stanie się jeśli do angielskiego ginekologa przyjdzie szesnastoletnia dziewczyna w ciąży zdecydowana na aborcję? Dostanie gotową ulotkę na temat zabiegu, darmową opiekę w szpitalu, do wyboru aborcję mechaniczną lub farmakologiczną. Szybko, fachowo i kulturalnie. Jak zawsze.

Gdzieś w tle chodzi mi po głowie kolejna odsłona polskiej dyskusji o aborcji. Po głowie chodzą mi Ci wszyscy ludzie święcie przekonani o swojej racji. Mówią, że nie można zrobić aborcji DZIECKA gdy ciąża zagraża życiu kobiety, albo mówią, że brzuch kobiety należy tylko do niej, a nie do JAKIEGOŚ PŁODU.

I kiedy oni wszyscy mi chodzą po głowie, to ja zupełnie nie mogę ruszyć się z miejsca, tylko patrzę i się okrutnie dziwię. Skąd ta gotowość do decydowania o losach wszystkich bez chwili zawahania? Ja przecież mam wątpliwości, kiedy wybieram płytę do słuchania na wieczór, albo namyślam się z czym zjeść kanapkę. Myślę aborcja i myślę szara strefa, szara jak angielskie niebo w deszczowy dzień. I ile osób tyle argumentów, tylko kto tych argumentów jeszcze słucha, kto się nad nimi zastanawia?

Na koniec w głowie zostają mi dwa obrazki i ustawiam je radośnie obok siebie. Na pierwszym jest szesnastolatka, która przychodzi na aborcję, a właściwie na terminating of pregnancy jak na pobranie krwi i pyta tylko when can I have sex again? Na drugim jest kobieta, która ze wskazań medycznych chce usunąć ciążę, ale lekarze jej odmawiają zasłaniając się klauzulą sumienia, aż w końcu mija termin legalności wykonania aborcji. I właściwie, to oba obrazki jakoś mi nie pasują, ale skoro wszyscy są tacy pewni siebie.

W temacie podrzucam film Vera Drake, obejrzany dawno temu, tak dawno że istniało jeszcze we Wrocławiu kino ATOM. Kto zaś nie widział Juno, ten powinien natychmiast.

I jeszcze rzut oka dookoła Europy w zestawieniu BBC. O dziwo o konserwatystach religijnych nie wspomniano przy Polsce, jedynie przy Irlandii, Włoszech i Malcie. Artykuł z 2007 roku, ale wydaje mi się, że przepisy nie zmieniają się w tym temacie zbyt dynamicznie.


wtorek, 19 lipca 2011

you are all from Balkans

Poranna odprawa w klinice. Dzisiaj będziesz pracować z Cathrine. W ogóle to ona jest z Grecji. Jest też Mahmud, którego już znasz. Dobrze się składa, bo you are all from Balkans, radośnie powiedziała pani konsultant. Mahmud z Indii, Cathrine z Grecji, no i ja z wiadomo kąd popatrzyliśmy po sobie trochę zmieszani. Pani konsultant ma poprostu nową grę w telefonie, geograficzną, ale jest jeszcze trochę hopeless. Swoją drogą dzień w klimacie południowym bardzo mi się przydał, uśmiech się udzielał, a żarty wreszcie były śmieszne. Nawet angielscy hipochondrycy byli bezradni - grecki uśmiech leczył wszystko.

Ale ten dzień był jeszcze lepszy - otóż przystojny konsultant powiedział że jest impressed moim angielskim. Oznacza to niestety, że nie jest mu trudno zaimponować. Całość brzmi jednak nadal całkiem dobrze i przyprawia mnie o radosny uśmiech.

Do tej pory nieustannie dziwiło mnie, że połowa dorosłych pacjentek przychodzi tu do lekarza z mamą. Mama w poradni pediatrycznej (w roli babci, proszę się nie pogubić) była jeszcze jakoś wytłumaczalna. Ale mama 30-letniej kobiety w poradni ginekologicznej? Więc do tej pory się tylko dziwiłam. Ale dzisiaj dotarła do mnie cała groza tego procederu. Zebranie wywiadu od takiego duetu graniczy z cudem. Utknęłam na dobre pół godziny w dziesięcioletniej historii bolesnych miesiączek. Sytuację uratowała moja bałkańska mistrzyni i to jest kolejny powód, dla którego lubię ją dzisiaj najbardziej na świecie.


poniedziałek, 18 lipca 2011

it will be a wet week

Nocne dyżury na porodówce robi się na herbatach, a nie kawach, już wiem. Przynajmniej serce tak nie wariuje nad ranem. Znowu pada taki deszcz, że parasolki nawet nie ma co rozkładać, bo i tak się zmoknie. Pada ze wszystkich stron. W prognozie pogody mówią, że it will be a wet week. Mój dyskomfort podzielają starzy pakistańczycy, którzy chodzą teraz w czapkach i grubych kurtkach.

Było już o asymilacji muzułanów, dzisiaj będzie o rodakach polakach. Porodówka wydaje się idealnym miejscem, by ich spotykać, bo dowcipnie rzecz ujmując, wszystkie drogi prowadzą na porodówkę. Stała praca, przyzwoity socjal, dziecko - generalnie w tej kolejności. Nie wszyscy radzą sobie z angielskim, mimo dobrych kilku lat na wyspie, co trochę smuci. Na dodatek mężczyźni wypadają lepiej. Zasymilowana polska sprzątaczka rozmawiając przez telefon na szpitalnym korytarzu krzyczy, że ktoś chyba kurwa ochujał. I kiedy czytam, że w Holandii nie chcą już polaków, że ich w internecie szkalują oraz mają za chamów i prostaków, to sobie myślę, że może wcale się holendrom nie dziwię. Zdarzyło mi się kiedyś w pociągu relacji rzeszów - kraków pić wódkę z pracownikami wracającymi z holenderskiej rzeźni, co samo w sobie było rodzajem rzeźni. Zostało mi jednak w pamięci kilka barwnych opisów tego rzeźniczego życia, które jakoś bardzo pasują do tematu. Szkoda tylko ludzi przyzwoitych, pewnie wykwalfikowanych, z karierami w toku, którzy są dopisani do wspólnego polskiego rachunku.

W temacie znieczuleń do porodów, trochę o angielskim rozwiązaniu. Porodówkę razem z blokiem operacyjnym obsługuje jeden anestezjolog. Ostatnio założył trzy znieczulenie zewnątrzoponowe, wszystkie w systemie kontrolowania dawki przez pacjenta (przycisk w ręce - jak boli to co 20 minut można sobie dołożyć działkę). Do tego trzy znieczulenia rdzeniowe do cięcia cesarskiego. Dlaczego u nas mówi się o jednym anestezjologu potrzebnym dla każdej znieczulanej kobiety, tego trochę nie rozumiem, ale temat uważam za otwarty. Z nocnych opowieści doświadczonych położnych i starych lekarzy poskładałam sobie obraz angielskiej porodówki z przed trzydziestu lat. Wspólne sale dla kilku rodzących też były tu kiedyś standardem, a studenci odbierali porody, bo przecież jakoś się musieli nauczyć. Czasem dobrze sobie uświadomić, że sukcesy nie biora się z nikąd. Niech żyje rozwój.

piątek, 15 lipca 2011

let it be

Ciężko się podnieść miastu nad ranem. Po brudnych ulicach chodzą ci, którzy muszą oraz ci, którzy lubią. Ja lubię miasto nad ranem. Takie zmiętolone nocnymi burdami, trochę oplute, trochę zadzwione, tym co znowu widziało. Chłód, pierwsze ciepłe promienie słońca. Miasto nad ranem oglądam po kawie i to jest pewna nad miastem przewaga.

Brakowało mi dużego miasta i Liverpool trochę załatał tę wyrwę w moim życiu. Co jest ładnego w Liverpoolu? Rzadko zwiedzam kościoły, ale w Liverpoolu nie ma wielu wyróżniających się miejsc. Więc katedra. Bardzo monumentalna, ale żywa. Tętniąca życiem. Jak to możliwe w tym cudownie pogańskim kraju? Wydaje mi się, że katedra przejęła funkcję domu kultury. W środkowej nawie rozstawiano właśnie ogródek piwny, a z tyłu kolumny i scenę, a zupełnie z drugiej strony, w małej kaplicy odbywało się nabożeństwo, ktoś zapalał świeczki. Katedra tętniła życiem. Ulotki z programem artystycznym, dwie kawiarnie, stoisko informacyjne i jeszcze sklep z pamiątkami po beatlesach. Tablice z plakatami reklamowały koncert let it be. Właśnie, let it be. U podnóża katedry cmentarz, mnóstwo starych płyt. Cmentarze angielskie niezwykle mi się podobają. Proste tablice, zielona trawa. Idealne miejsce do biegania. Let it be.

Liverpoolskie doki nocą zalane są pomarańczowym światłem latarń. Wieje wiatr od morza, a wiatr od morza i port pachną przygodą, nawet dla mnie. Nawet, bo przecież nie jestem córką syna marynarza i szanty znam tylko trzy.

Z czystej przyzwoitości należy wspomnieć o darmowych muzeach. Otóż są darmowe i pewnie lepsze niż większość płatnych, które widziałam w Polsce. Gdzieś w tym wszystkim natknęłam się na wystawę Iana Berryego. Seria zdjęć z afrykańskich masakr z lat 60'tych wywróciła mi głowę na drugą stronę i z powrotem. Jak on się tam dostał? Przeglądać jego editorial, to jak kręcić globusem. Na dodatek Ian Berry jest z Preston, a ja się niestety, szybko zadomawiam. Była jeszcze druga wystawa, mniej wstrząsająca. Bo liverpoolczycy z lat 70'tych wyglądają uroczo. Dobre street zdjęcia Paula Trevorsa, a ja tak bardzo lubię reportaż.


Od powrotu z Liverpoolu nie słucham beatlesów. Może dlatego, że beatlesów puszczali w centrach handlowych, którymi zabudowano środek miasta. Może dlatego, że sklepy z pamiątkami były wszędzie. A może dlatego, że zabrakło biletów na koncert w legendarnej knajpie, tej w której grywali, gdzie co tydzień za 10 funtów można posłuchać coverów. Przez przypadek obejrzałam za to film Iaina Softleya o początkach grupy. Nie wiem, czy świadomość istnienia Stuarta Sutcliffa, pierwszego basisty i malarza, który odszedł z zespołu i chwilę potem zmarł na wylew pomaga w słuchaniu beatlesów. Pewnie nie. Ale filmy Softleya w większości i tak warto zobaczyć.

W szpitalu urodziło się dziecko przy dźwiękach alarmu pożarowego. Etos zawodu kazał mi zostać do końca, co można tłumaczyć dużą ilością obejrzanych odcinków chirurgów. Niestety, nie było prawdziwego pożaru.

środa, 6 lipca 2011

it never rains in southern california

Są takie dni, kiedy po prostu nie mogę znaleźć drogi. Do domu - nie mogę, do sklepu - nie mogę. Do diabła. Są takie dni, kiedy deszcz zaczyna padać na rozgrzany asfalt wtedy, kiedy do domu mam najdalej, kiedy nawet nie bardzo wiem, gdzie ten dom jest. Na pocieszenie natknęłam się na ukryty w centrum miasta kanał. Taki z łódkami zacumowanymi przy domowych ogródkach. Do tego stado łabędzi. Kanał trochę brudny. W gęstej, burej wodzie pływało mnóstwo śmieci. Jest to pewien paradoks, że w domu mam 5 pojemników do segregacji odpadów, ale na mojej ulicy zawsze jest zwyczajnie brudno, jak w tym kanale.

Tymczasem nastały dwa dni bez ciepłej wody, misja wzywania montera piecyków gazowych i bezcenny uśmiech pana, który na przełączniku piętro niżej napisał mi markerem "boiler". Wierzę w elektryczność, bo zrozumieć jej nie sposób.

Jak to dobrze mieć centrum szkoleniowe przy szpitalu? Bardzo dobrze. Położne w czasie symulacji krwotoku działały jakby z automatu, bardzo dobrze merytorycznie, świetnie zespołowo. Kto w ten sposób doszkala w Polsce swoich pracowników? To są takie momenty, w których myślę, że w Polsce ta praca będzie kiedyś waleniem głową w mur.

Polscy ginekolodzy łapią się za głowę, kiedy słyszą, że ciężarną w Anglii bada położna, tylko położna. No chyba że stwierdzi nieprawidłowości - wtedy kobieta kierowana jest do lekarza. Ilość powikłań w obydwu krajach jest zbliżona (o ile nie wypadamy trochę gorzej). Ale jeśli położna zbiera wywiad lepiej niż niektórzy lekarze w Polsce? Jeśli bada rzetelnie, postępuje zgodnie z procedurą, ma wytyczne do wszystkiego? Lekarz zajmuje się przypadkami problematycznymi, trudnymi i na prawdę musi się dobrze napracować, żeby zarobić na swoją rewelacyjną pensję. Nie wystarczy wypisywanie skierowań na badanie moczu i zapisywanie witamin.

W moim domu okna otwierają sie w taki sposób, że nie da się ich umyć z zewnętrznej strony. Dopiero kiedy przyszła ulewa zrozumiałam dlaczego.

Wprawdzie nie mam samochodu, ale mam już bardzo długą listę piosenek, których będę w nim słuchać. Jest to pewnego rodzaju kryterium. Dzisiejszy dzień patronatem medialnym objął Albert Hammond. Bo it never rains in southern california, a ja tu sobie bardzo cenie słońce i takie kawałki.

sobota, 2 lipca 2011

sacred and profane

Jak to jest z tymi muzułmanami w Uk? Asymilują się, czy nie? Z jednej strony nie, bo chodza po mieście w tych swoich sukienkach i czapkach, a kobiety mają pozasłaniane twarze. Z drugiej strony spotkałam ostatnio chłopaka we wspomnianej sukience, na którą ubrał koszulkę z emblematem supermana, a na nogach miał buty od Nike, znaczek na całego buta. Dwa do jednego dla Stanów, pomyślałam. Więc jak to jest?

kilka obrazków:

Można głosować.

W moim nowym domu mieszkam z hinduską, która uprawia też buddyzm oraz je kurczaka. Trochę się gubię. Na noc musimy mieć zapalone światło, bo w domu nie może być całkiem ciemno. A potem rano dostaje mi się za używanie czajnika elektrycznego, zamiast gotowania wody w garnku, na gazie. Bo marnuję energię. Przecież bez kawy nie mam żadnej energii, więc nic nie marnuję, myślę sobie po chwili. Hinduska o imieniu, które trudno zapamiętać, gotuje całkiem dobrze, więc życie nabrało ostrych indyjskich smaków. Modlitwy przerywa jej dzwięk skypa, bo dzwoni chłopak. Sacred and profane. Mam trochę dalej do parku, ale za to dom jest ogromny, z brudnym witrażem w suficie i stolikiem na patio. Śniadanie na świeżym powietrzu jest za 4 punkty w skali do 4.

Nadal nikt nie wytłumaczył mi dlaczego przychodnie General Practitioner's (lekarza rodzinnego) nazywają się "surgery".

Nie mam żadnych szczególnych uzdolnień. Cechuje mnie tylko niepohamowana ciekawość - powiedział Einstein i właśnie dlatego będę drążyć dalej.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

really 87?

Nie znam za dużo wesołej muzyki, ale słuchanie Magdy Umer wprawia mnie w melancholię głęboką jak studnia i trzeba było coś z tym zrobić. Słucham więc Twist and Shout i trochę Beatlesów i myślę, że czteropak malinowych breezerów na 24 urodziny brzmi dobrze. Pocięłam sobie palce na kapslu, bo pewne rzeczy wcale nie przychodzą z wiekiem, a pewne wcale nie mijają. Właściwie, to chyba żadne nie przychodzą i żadne nie mijają.

Specjalnie kupowałam dzisiaj te malinowe breezery na stoisku samoobsługowym, bo tam po zeskanowaniu alkoholu potrzebna jest autoryzacja obsługi. Oczywiście, że sprawdzili mój dowód. Really 87? Myślę, że tak już będzie zawsze.

Bardzo mi się podobają mini smarty, których pełno na tutejszych ulicach. Niekoniecznie modele z angielską flagą na lusterkach, ale reszta jest niezła. Myślę, że mój wymarzony polonez na gaz zyskał wreszcie poważnego konkurenta.

Nawet po północy niebo jest tutaj dziwnie jasne. Bardzo wyraźnie widać kontury chmur. Bardzo pięknie.

piątek, 24 czerwca 2011

ladies and gentlemen - to the Queen

Beztroskie wakacje zobowiązują, więc kalendarz przywieziony z Polski leży bezużyteczny pod biurkiem. Pewnie dlatego zapomniałam pójść dzisiaj na bardzo ważne szkolenie. Na dodatek telefon porzucony w szatni dzwonił bezskutecznie. Gdy się to wszystko już okazało, to było mi na tyle źle, że poszłam przeprosić, trochę się wytłumaczyć i koniecznie zapytać o kolejne terminy. Okazało się, że wyszło gorzej, niż myślałam. Przeze mnie szkolenie w ogóle się nie odbyło, gdyż stanowiłam 50 % uczestników. Kiepsko po całości. Spodziewałam się kwaśnej miny i kilku gorzkich słów prawdy o sobie. Pani w dziekanacie uśmiechnęła się jednak od ucha do ucha, zapytała czy podoba mi się w Angli i obiecała dać znać o kolejnym szkoleniu. Wyszłam stamtąd niepewnie, przytakując głową, że taka piękna ta Anglia, jak żadna inna. Chodzi o to, że w tej angielskiej uprzejmości często tkwi sporo hipokryzji. Zasięg uprzejmości to plus minus odległość 10 kroków, tak żeby nie było słychać realistycznej wersji komentarza, brzmiącej już trochę bardziej swojsko. Przynajmniej w szpitalu tak to działa. I ja nie mówię, że to jest złe. Nie przenosi się dalej negatywnych emocji, nie psuje się komuś dnia i uszy nie bolą od krzyczenia i gardło. Kultura i ogłada.

Ale skoro już jesteśmy przy szpitalnej hipokryzji, to wspomnę jeszcze o poradni dla dzieci chorych na cukrzycę. Otóż zespół konsultacyjny stanowią lekarz oraz dietetyk. Teraz wyobraźcie sobie, że dietetykiem jest gruba, ale to bardzo gruba pani, która podczas konsultacji popija od czasu do czasu Diet Coke. Mówi też dzieciom, żeby nie jadły tyle czekolady. Albo żeby zjadły jedną bułeczkę zamiast dwóch. Albo prosi żeby więcej ćwiczyły. A ja potem o tym myślę i znowu nie mogę zjeść kolacji.

Spotkanie studentów medycyny może mieć skutki w dużej mierze nieprzewidywalne. Dotknęło mnie to osobiście już wielokrotnie, tak było też i tym razem. Wreszcie przydała mi się wyuczona w podstawówce znajomość tekstu do Happy Birthday, może niedługo zacznę śpiewać ze zrozumieniem. Wiem już też, do której czynne są w Preston knajpy w środku tygodnia. No i te toasty za królową. Na prawdę szkoda, że już nie mamy żadnej dynastii. Ladies and gentlemen - to the Queen.

A widzieliście kiedyś anestezjologa na sali operacyjnej w gumowcach? Białe, do połowy łydki. Aż strach pomyśleć przez co przeszedł w swoim życiu zawodowym.


niedziela, 19 czerwca 2011

I met Clint Eastwood tonight

Po wejściu do środka poczułam się jak w innej epoce. Z głośników country blues, przy stolikach starsi ludzi. Na oko pięćdziesiąt plus, ale niektórym można by dać dobre siedemdziesiąt lat. Kobiety wystrojone, na szyjach korale. Mężczyźni głównie w koszulach, niektórzy w marynarkach. Elegancja. Część wesoło rozmawia, inni zwyczajnie siedzą przy stoliku, nieruchomi, milczący, wpatrzeni w jeden punkt. Wyglądają trochę jak na zdjęciu.

Przy barze gwar, zaczynam rozmawiać z Joe i tak poznaję jego rodzinę. Rodziców dobrze pod osiemdziesiątkę, żonę z kwiatem we włosach i dwóch synów, o których mówi że przeszli lobektomie, ale to tylko żart. Jak to jest, że w sobotni wieczór idą razem pić do baru? Próbuję sobie wyobrazić za plecami moją babcią, ale jakoś mi nie idzie. Moja babcia pasuje do wigili i wyprawy na grzyby oraz do domowych nalewek przy rodzinnej kolacji. Ale nie do baru. Angielska babci przytupuje nogą do rytmu i popija guinnessa. Angielski dziadek pali cygaro i mówi, że czuje się wtedy jak Clint Eastwood. I'll tell my friends I met Clint Eastwood tonight, mówię mu, bo trochę szumi mi już w głowie.

Czas leci, popijam butelkowanego cidera, gram w billard i słucham podstarzałej wokalistki. Pani wiekiem nie odbiega od średniej w knajpie, ma opaloną skórę, bujne włosy i niezmienny wyraz twarzy. Na keyboardzie z poprzedniej epoki wygrywa dźwięczne country. Pasuje tu idealnie, myślę, a noga sama tupie. W knajpie robi się naprawdę tłoczno, ludzie rozmawiają, tańczą, piją. Córka Joe właśnie urodziła w szpitalu dziecko.

Wracamy późnym wieczorem pustymi ulicami, lekko kropi deszcz, ale jekoś tak przyjemnie. To był the Unicorn, to była czysta magia.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

we have really good system here

Po kilku dniach kłopotów z kręgosłupem wracam do biegania. Właściwie ból pleców nie powstrzymałby mnie od biegania, gdyby nie brak karty Ekuz (prywatny lekarz w Angli to drogi lekarz).

Kartę Ekuz zaczęłam organizowac sobie w połowie kwietnia. Odwiedziłam tarnobrzeski oddział NFZ, do którego należę. To wtedy dowiedziałam się, że NFZ wprowadził elektroniczną ewidencję ubezpieczonych połączoną z bazą danych ZUS. Z Polskiego na nasze: NFZ wreszcie wie, kto ma na bieżąco opłacone składki i komu w związku z tym przysługuje bezpłatna opieka medyczna. Koniec z podbijanymi w zakładzie pracy papierowymi książeczkami.

Niestety, nie miałam wtedy ze sobą dokumentu potwierdzającego zakwalfikowanie do programu erasmusowego. Chciałam wyrobić sobie ekuz "turystyczny", ale pani postraszyła mnie, że studia to nie to samo co wyjazd turystyczny. Może była i wie. Obiecała natomiast, że ponieważ mam "wszystko w porządku z ubezpieczeniem" to bez problemu uzyskam kartę Ekuz we Wrocławiu.

Do wrocławskiego oddziału NFZ poszłam w dniu wyjazdu do Preston. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zażądano ode mnie dwóch druków potwierdzających fakt ubezpieczenia. Było relatywnie niewielkie. Chwilę później usłyszałam bowiem, że od roku 2006 nie jestem ubezpieczona w ramach NFZ.

No ale jak to?

Podpisując umowę o pracę dawno temu w Krakowie, kiedy planty były zielone, a papierosy goździkowe, utraciłam prawo do ubezpieczenia, które zapewniał mi tata. NFZ otrzymał bowiem składki od mojego pracodawcy i wypisał mnie z ubezpieczenia mojego taty. I nigdy nie zapisał mnie z powrotem.

Nieznajomość prawa szkodzi. Tylko jak to się stało, że w kolejnych latach trzykrotnie wydano mi kartę Ekuz, będącą potwierdzeniem ubezpieczenia w ramach NFZ?

Wczoraj przy obiedzie młody lekarz powiedział mi, że we have really good system here. I mówił o systemie opieki zdrowotnej. Opowiedziałam mu wtedy o NFZ. To była smutna opowieść, więc postawił mi kawę.

Ekuz leci już pocztą do Preston.

niedziela, 12 czerwca 2011

would you like to eat a placenta?

Tydzień noworodków. Wszystkie noworodki płaczą tak samo. Jak dziecko płacze ciągle i pobiera mu się krew to płacze bardziej. Ale jak się skończy pobierać krew, to się całkiem uspokaja.

Lekarz pobierał krew bez rękawiczek. Upaprał się po łokcie krwią. Pewnie dlatego, że zapytałam go dlaczego tych rękawiczek nie ubrał. Tymbardziej, że co krok na ścianach wiszą pojemniki na rękawiczki, oddzielne dla każdego rozmiaru. Tutaj nawet dozowniki do odkażania rąk są przy każdych drzwiach, ale czasem mam wrażenie że tylko ja z nich korzystam.

W Anglii po porodzie można sobie na życzenie zabrać łożysko do domu. W żółtym wiadereczku z zielonym wieczkiem. Zwierzęta zjadają łożyska. Niektóre kobiety też. Zjedzenie łożyska ma zapobiec depresji poporodowej. Royal College of Obstetricians and Gynaecologists zaprzecza.


Boże jak pada.

piątek, 10 czerwca 2011

I have lost student here

Kiedyś znalazłam we Wrocławiu pracę, żeby zarobić na odtwarzacz mp3. Może telemarketing, może jedna z wielu innych prac, których pewnie nigdy nie wpiszę w cv, ale będę o nich opowiadać do znudzenia. Mp3 kupiłam na wyjazd do Szkocji, żeby zabrać ze sobą chociaż trochę muzyki. Zdaje się, że zapomniałam ładowarki. Bodzio ze Stalowej Woli pożyczył mi wtedy swój odtwarzacz, na którym miał nagraną jedną płytę. Słuchałam jej przez cały wyjazd, ale piłam też dużo alkoholu, a kiedy pije się dużo alkoholu, to rzeczy się nie nudzą. Płytę mam do dzisiaj, przed chwilą się na nią natknęłam.

Udało mi się dzisiaj pomylić oddziały o całe dwa piętra, ale pomyłka wyszła na jaw dopiero po trzech godzinach. Podpinanie się pod obchody u obcych konsultantów wychodzi mi za to całkiem nieźle. Good afternoon Dr Madhavi. I think I have lost student here. Linda Litwin. Do you want me to send her to your unit?

Lekarze w Preston nie korzystają z pieczątek, a przy tym piszą co najmniej tak brzydko jak ja. Ponieważ identyfikatory zwykli sobie przypinać w okolicy paska od spodni, a wymowa ich Indyjskich imion przyprawia mnie o ból głowy, ciągle nie wiem jak nazywa się połowa ze spotkanych lekarzy.

Po trzech dniach znalazłam na chodniku moją rękawiczkę. 14 stopni nie martwi mnie już tak bardzo.

środa, 8 czerwca 2011

investing in people

Przejażdżka piętrowym autobusem po wąskich uliczkach Preston była równie zabawna co jazda kolejką w wesołym miasteczku. Właściwie, to te piętra są zawsze puste, ale przynajmniej autobusy wyglądają jak z pocztówki.

Z moich obserwacji wynika, że nawet dzieci z łagodnymi chorobami konsultowane są przez kilku specjalistów, a potem często przyjmowane do szpitala na wszelki wypadek. Lekarze ogólni również tutaj przypisują dzieciom z temperaturą 37,5 antybiotyk. Nikt nie wie dlaczego.

Mam za sobą Corporation Induction- trochę wprowadzenie do firmy, a trochę szkolenie bhp. Ku mojemu zdziewieniu większa część tych szkoleń była ciekawa. Film o transfuzjach z dr.Hausem w roli głónej, nakręcony na potrzeby szkolenia, był strzałem w 10.

Tabliczka przybita na drzwiach wejściowych Preston Prison, mówi że robią tam investing in people. Pewnie też mają fajne szkolenia.


Zgubiła mi się rękawiczka, a pogoda znowu kiepska.

piątek, 3 czerwca 2011

sweet, polish girl

Dr Madhavi ma na czole czarną rytualną kropkę i jest fajną babką. Tych kropek mogła by mieć zresztą więcej, mogłaby wiele - ponieważ mówi o mnie my student oraz sweet, polish girl. Już nie czuję się tu taka niczyja.

Dr Madhavi oczekuje ode mnie punktualności i zaangażowania w praktyki. Problem polega na tym, że nie mogę sobie wybrać jednego z dwóch.

Studenci w Preston w prawdzie kończą już egzaminy, ale ich rok akademicki teoretycznie trwa do końca lipca. Teraz piszą prace badawcze. Właściwie, to będą mieć tylko miesiąc wakacji, biedni.

Do Preston dotarły ochłapy lata i na ulicach od razu pojawiły się kabriolety. Myślę, że kabriolet w Preston jest jak choinka w Polsce - raz w roku. Od niedzieli będzie 14 stopni po czym (sic!) nastąpi stopniowe ochłodzenie.

Natomiast czytanie gazet w słońcu, na pięknej angielskiej trawie jest za 4 punkty w skali do 4.

środa, 1 czerwca 2011

just in case

Po tygodniu wolnego wstawanie o siódmej rano wydaje mi się rzeczą absolutnie sensowną i sprawia mi frajdę. Myślę, że to jakaś straszna choroba i będzie o tym na szóstym roku.

Royal Preston Hospital powaliło mnie na kolana, a przecież to ledwie kilka godzin. Medyczne sióme niebo, wszystkie moje głupie studenckie marzenia spełnione za jednym zamachem. Wyobraźcie sobie, że ktoś oprowadza was po dziekanaci, przedstawia wszystkim paniom, a te uśmiechają się od ucha do ucha i chwalą zdjęciami studentów. Sprzęt i fantomy, o jakich moglibyśmy marzyć. Choziaż nie, chyba nawet nie wiedzieliśmy, że takie istnieją. Biblioteka i czytelnia dostępne 24 godziny na dobę. I wsparcie psychologa. Just in case. Pani Barbara jest bardzo miła.

Do szpitala mam 30 minut szybkim krokiem. Mimo moich wysiłków, wszyscy są nadal przekonani, że po prostu nie potrafię korzystać z rozkładów jazdy.

Dzisiejszy dzień dziecka (chociaż angole, barbarzyńcy, nie uznają tego święta) sponsoruje piosenka "Sh Boom (Life could be a dream) w wykonaniu zespołu the overtones. Wszystkiego najlepszego wszystkim najlepszym dzieciom.

Temperatura rośnie.

niedziela, 29 maja 2011

fish & chips

Rybny masaż stóp. Siadamy w fotelu i wkładamy nogi do akwarium, a małe rybki skubią nam pięty. Punkt usługowy centrum handlowego. Tuż obok znajduje się McDonald's - zestawienie fish & chips nabrało dla mnie nowego znaczenia.

Dzisiaj miasto miało fiestę. Zapowiedź Festiwalu Karaibskiego przy tej paskudnej pogodzie od początku brzmiała jak żart. Rano lało. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po po południu, w ciągu pół godziny, z nieba zniknęły ciężkie, szare chmury. I oto nastały błękit nieba oraz żar słońca. Idealne na pięciogodzinną karaibską paradę. Zespół bębniarzy był zdecydowanie zacny. Energia i rytm w czystej postaci. Na końcu impreza w parku Avenham - kiełbaski, piwo, wódka, ziele i kiepski rap ze sceny. Ale leżenia na perfekcyjnie zielonej trawie w perfekcyjnym ciepłym słońcu nie mógł mi dzisiaj zepsuć nawet ten kiepski rap.

I znowu leje.

sobota, 28 maja 2011

don't give a shit

Kolejny zimny, wietrzny dzień. Będę tak marudzić, dopóki nie przywyknę, gdyż prognozy wydają się nieugięte. Na dodatek do mojego wielkiego pustego domu wprowadziła się Kate i powiedziała, że Preston to najbardziej deszczowe miasto Anglii. Black hole, w wolnym tłumaczeniu czarna dupa. Preston, Preston, Depresston.

Kate jest typowym przykładem wpływu fa(s)tfoodów na ludzi, waży chyba tyle, ile mały słonik... Generalnie wyglądem bardziej straszy niż zachęca, dlatego zdjęć z dzisiejszego dnia nie będzie - jakoś nie mogę się przełamać. Kate ma też wiele zalet- na przykład przywiozła telewizor i włączyła mi w nim angielskie napisy. W ten sposób przekonała mnie do obejrzenia pojedynku Manchesteru z Barceloną. Niestety tak zaczytałam się w napisach, że przegapiłam dwie bramki łącznie z powtórkami.

Gapienie się w angielskie programy rozrywkowe wydaje się dosyć odmóżdżającym zajęciem i zapewne w krótkim czasie zrównoważy natężony intelektualny wysiłek, który wymusiły na mnie niedawne egzaminy. Ochoczo poddaję się temu zjawisku. Wiem już na przykład, że rocznie ok 400 Brytyjczykom udzielana jest nagła pomoc medyczna w związku z herbatnikami (bardzo żałuję, ale nie podano szczegółów). Dowiedziałam się też, że prezydent Obama (pomimo wizyty w Polsce) bardzo martwi się o amerykańskie dzieci, zagrożone nawracającą świńską grypą, podczas gdy brytyjskie dzieci don't give a shit. To pewnie przez te fajne szkolne mundurki.

W wolnych chwilach uważnie oglądam przechodniów za oknem, mam bowiem nieodparte wrażenie, że więcej widzę tu obcych niż anglików. W sklepie na rogu obsługiwał mnie Pakistańczyk, a na półce na leżały czteropaki Lecha, Żywca i Żubra. Ja jednak wspieram lokalny przemysł i po dzisiejszym wieczorze z całego serca polecę Crabbies Ginger Beer, które nie jest wcale piwem krabowo-imbirowym. Jest tylko imbirowym, a na etykiecie ma słonika i kaktus. Co do Pakistańczyków, to musze dodać, że latają po Preston w tych swoich sukienkach arabskich bez żadnego skrępowania. A kobiet z pozasłanianymi twarzami jest prawie tyle, co w Kairze.

piątek, 27 maja 2011

why so sed? nobody died!

W szpitalu zaakceptowali bez mrugnięcia okiem moją kartę szczepień, tworzoną na podstawie ksera z przed kilku lat, pięknie podbitą w Katedrze Chorób Zakaźnych Wieku Dziecięcego. I pewnie dlatego pobierali mi krew bez rękawiczek (żart, nie wiem dlaczego). Testy zajmą tydzień i do tego czasu nie mam prawa dotykać pacjentów, co jest dosyć logiczne i aż szkoda, że u nas nie można tego przestrzegać, przecież to takie proste. Na dodatek, wbrew moim przypuszczeniom nie obciążyli mnie żadnymi kosztami, wręcz zaproponowali darmowe doszczepianie przeciwko HBV.

Tymczasem staram się tu zadomowić z całych sił - na przykład mam już swoje ulubione BBC radio 2, które sponsoruje cytat dnia ("Why so sed? Nobody died!").

Nawet na mieście nie gubię się już tak bardzo, prowadzi mnie skutecznie google maps. Przemiły operator komórkowy o2 do karty sim za 10 funtów dorzucił mi 500Mb internetu, czym zaskał sobie moją lojalność przynajmniej do wyjazdu z Preston. Takich taryf życzymy sobie w Polsce.

Nadal jest mi zimno, dzisiaj zaczęłam chodzić w rękawiczkach. Mamy tutaj wietrzne 12 stopni. Ale za to pokazało się trochę błękitnego nieba, a kilka razy przebiły się promyki słońca. Lato podobno było w kwietniu. Super, po prostu ekstra.

Udało mi się obejrzeć Moor Park, jedyne miejsce którego nie widziałam jeszcze w Preston, wszystkie inne są na Google Street View. Park jest fantastyczny. Trzeba angolom przyznać, że parki i pola golfowe mają bajeczne.

czwartek, 26 maja 2011

here I come

Najbardziej pociąga mnie w jeżdżeniu daleko to, że wyostrzają mi się zmysły. Każdym kawałkiem siebie zbieram te informacje, chłonę to wszystko co mnie otacza jak gąbka. Wszystko wydaje się takie intensywne, wszystko wyraziste, nawet jeśli nie zawsze takie fantastyczne. Bo czy deszcz na przedmieściach Preston może być fajny? Taki zimny deszcz, kiedy wiatr przenika najbardziej winterstopowe warstwy jakie posiadam, nowe buty benzadziejnie obtarły mi obydwie pięty, temperatura oscyluje w okolicach 14st C? Nie, taki deszcz nie może być fajny. Trochę pamiętam o ciepłym majowym Wrocławiu, ale nie bardzo potrafię sobie wyobrazić jak to jest tak się na przykład grzać w słońcu i bujać na hamaku. Przecież to było przedwczoraj. Ale ten bury chłód, co go mam tutaj, zdominował wszystko.

Zamiast noclegu na lotnisku przytrafił mi się nocleg u wrocławiaków, agrestowe wino i rozmowy z ludźmi których przez cały lot miałam za skończonych palantów. Bo czasem można się pomylić, ale czasem też można ugryźć się w język, co mi przecież nie udaje się zbyt często.

W moim domu nie działa internet gdyż przesyłka z modemem trafiła pod niewłaściwy adres. Traktuję to z dużą dozą wyrozumiałości, bo przesyłki trafiające pod zły adres, zwłaszcza z moim nazwiskiem w polu adresata, zdarzają się raz na czas. Ale przecież skype, przecież maile, przecież płakanie na lotnisku zobowiązuje do jakiegoś stopnia realnej determinacji. Poszłam poszukać darmowego wi-fi. Ponieważ banki skroiły ze mnie podwójne przewalutowanie, a interent mam wliczony w czynsz postanowiłam znaleźć wi-fi fanatycznie darmowe, czyli kawa w starbucksie odpadała w przedbiegach. Po 1,5 godziny poszukiwań przez przypadek znalazłam czego chciałam. Okazało się jednak, że umawianie się na skypie na godzinę 13 osób z dwóch stref czasowych jest pomysłem chybionym. Po powrocie do domu zlokalizowałam niezabezpieczoną sieć wi-fi. Siedzę przy biurku, odbieram maile, patrzę na to bure za oknem i czasem rozcieram ręce, bo jednak zimno.